"Nie chcę umierać za Zełenskiego". Dla uchylantów "Polska jest jak totolotek"
Source: TOK FM
Author: Konrad Oprzędek
- Zarówno Polska, cały Zachód, jak i sama Ukraina chce opowieści o bohaterach, którzy walczą na froncie z Rosjanami. A tutaj mamy inną, wstydliwą twarz tej wojny. Właściwie tysiące twarzy ludzi, którzy uchylają się od poboru do wojska, nie chcą bronić ojczyzny i uciekają z niej przez zielone granice - mówi w tokfm.pl Filip Bilyi, Ukrainiec żyjący w Polsce.
Niektórzy Ukraińcy nazywają ich "tchórzami" i "zdrajcami". Oni sami o sobie mówią: "uchylanci", choć nie wszyscy, bo to określenie podszyte jest wstydem. - Zarówno Polska, cały Zachód, jak i sama Ukraina chce opowieści o bohaterach, którzy walczą z Rosjanami. A tutaj mamy inną, wstydliwą twarz tej wojny. Właściwie tysiące twarzy ludzi, którzy uchylają się od poboru do wojska, nie chcą bronić ojczyzny i uciekają z niej przez zielone granice - mówi Filip Bilyi, doktorant z Uniwersytetu Śląskiego.
Mimo że Filip urodził się w Gliwicach, nie ma polskiego obywatelstwa. Jest Ukraińcem, który mieszka na Śląsku od prawie 10 lat, a od 2022 roku tłumaczy widzom YouTube doniesienia z wojny. Na język polski przekłada też lęki młodych Ukraińców, którzy nie chcą ginąć na wojnie. Boją się mobilizacji do armii i łapanek, jakie na ulicach robią wojskowi. Boją się wychodzić z domów i wsiadać do busów, które rano mają ich zawieźć do pracy. Filip też się boi, choć żyje w Polsce.
- Tutaj mam przyjaciół, tutaj piszę doktorat i tutaj chciałbym zostać na stałe. Marzę o polskim obywatelstwie, ale utknąłem w urzędowych formalnościach. Nie mam pojęcia, jak potraktuje mnie ukraiński konsulat, gdy będę musiał przedłużyć paszport. Zapyta mnie o książeczkę wojskową, a potem odeśle mnie do Ukrainy? Jeśli będę musiał tam wrócić, to już stamtąd nie wyjadę - stwierdza.
Historię Filipa opisałem w lutym. Teraz wróciłem do niego, by pomógł mi zebrać głosy uchylantów. Mają swoje kanały na YouTube i Telegramie, a nawet internetowe radio. Relacjonują tam swoje ucieczki z Ukrainy i dzielą się radami, jak nielegalnie przekroczyć granice. Tłumaczą również, z jakiego powodu wolą unikać polskich pograniczników.
Podejrzewają, że są słuchani i czytani przez ukraińskie służby, dlatego pozostają anonimowi oraz nieufni. Z początku nie chcą, by ich historie były tłumaczone na polski, bo obawiają się, że nasz kraj przestanie wspierać Ukrainę. W końcu jednak na ich czatach pojawiają się głosy, że w Polsce to zrozumieją. Dlaczego więc uchylanci uciekają?
Niedawno mojemu wujkowi stanęło serce pod Awdijiwką, a później osiem dni go wieźli do kostnicy. Pogrzebałem już całą rodzinę i zostałem sam. Już nikt ani nic mnie tutaj nie uratuje
Walczyłem przez dwa lata. W jednostce przyjaźniłem się z chłopakami jak z braćmi. Ale większość z nich zginęła. Gdy tracisz przyjaciół, to bardzo boli. Mam już dość tej wojny. Gdy kolega z Kanady zaproponował, żebym do niego przyjechał, postanowiłem zostawić Ukrainę
Nie wiem, co będzie jutro. Jestem tutaj po to, by szukać nadziei
Zasługuję na wybór: umieram w Ukrainie albo stąd wyjeżdżam
Ludzie zginęli na Majdanie za wolność. I gdzie mamy tę wolność? Teraz wzywają mnie, żebym poszedł do wojska i umarł. Ale za co? Chcę żyć!
To ostatnie zdanie - "Chcę żyć!" - często powtarza się w rozmowach uchylantów na Telegramie. Niedawno Filip Bilyi usłyszał je również od przyjaciela z Kijowa. - Najpierw opowiedział mi, że w pierwszych dniach wojny uciekł ze stolicy przed Rosjanami. W pociągu natknął się na chłopaków z obrony terytorialnej i usłyszał: "Jesteś tchórzem!". Odpowiedział: "Tak boję się, jestem tchórzem. Wolę nim być, niż umierać". Teraz przyznał, że chce uciec z kraju. Jest gotowy na to, że złapią go pogranicznicy i pobiją, co często się zdarza. Mimo to będzie uciekać do skutku. To częste u uchylantów. Mówią: "Na świecie biorą nas za bohaterów, a my nie chcemy nimi być. Chcemy żyć!" - relacjonuje mój rozmówca.
Niektórzy uchylanci piszą, że na początku wojny rwali się do walki, bo chcieli wypchnąć z Ukrainy armię Putina. Mieli nadzieję, że szybko pójdzie. Zgłaszali się do wojska, ale byli odsyłani z kwitkiem, bo armia brała przeszkolonych ludzi z doświadczeniem bojowym. Gdy tych zaczęło brakować, to - jak stwierdza jeden z uchylantów - ukraińskie wojsko "odpaliło maszynkę do mięsa". Inny dodaje: "Potrzebują mięsa, a ja nie chcę nim zostać. Żona z dzieckiem czekają na mnie za granicą".
- Nie mają już nadziei, że wojna szybko się skończy. Są zmęczeni i rozczarowani panującą w Ukrainie korupcją. Wśród nich jest wielu żołnierzy. Część w 2022 roku wstąpiła do obrony terytorialnej i wszystko było fajnie, dopóki nie zauważyli, że ktoś rozkrada im żywność. Znikała gdzieś po drodze, zanim dotarła do ich jednostki. Jeden pisze: "Wysłali nam pomoc humanitarną z Niemiec. Otwieram, a tam butelka wody z ukraińską metką i kasza gryczaną. Taką dostaliśmy "humanitarkę" z Niemiec". Mieli dość i uciekli z kraju - opowiada Filip Bilyi, który na analizie historii uchylantów spędził wiele godzin.
Korupcja zabiera im nadzieję na przyszłość i nie chcą już tracić w Ukrainie młodych lat. Niektórzy założyli firmy, ale widzą, że bez opłacania się urzędnikom i wojskowym mogą tylko wegetować. A nie chcą dawać łapówek. Boją się, że podczas odbudowy kraju po wojnie będzie tylko gorzej, bo ludzie zaczną kraść jeszcze bardziej. Boją się, że wzrośnie przestępczość, gdy z frontu wróci wielu ludzi z dostępem do broni. Boją się, że władzę w kraju przejmą wojskowi, a ci, którzy nie walczyli, będą obywatelami gorszej kategorii.
Uchylanci mają świadomość, że ich opowieści bywają pożywką dla propagandy Kremla, a na ich czatach pojawiają się rosyjskie trolle. Dlatego polityczne dyskusje starają się wyciszać, a proputinowskie głosy banują. Piszą wtedy krótko: "Spier...aj z tym ruskim g...wnem". Przez to sito przechodzą jednak sformułowania typu: "Nie chcę umierać za Zełenskiego", które otwierają pole do ostrej krytyki prezydenta Ukrainy.
Zalazł im za skórę, gdy w kwietniu podpisał ustawę o mobilizacji wojskowej. Nowe prawo obniżyło wiek poborowy z 27 do 25 lat, a na młodszych obywateli nałożyło obowiązek odbycia szkolenia wojskowego. Wszyscy mężczyźni między 18. a 60. rokiem życia muszą też nosić przy sobie legitymacje wojskowe i okazywać je np. funkcjonariuszom policji czy Straży Granicznej. Nowe regulacje mają rozwiązać problem z naborem rekrutów do armii. Bez nich Ukraina nie ma szans na pokonanie Rosji ani nawet na zachowanie swoich ziem.
Jednak uchylanci czują się osaczeni przez wojsko. Nie godzą się na odbieranie im prawa do decydowania o ich życiu. Na tym jednak w krytyce Zełenskiego nie poprzestają. - Piszą, że nie chcą za niego umierać też dlatego, że czują się przez niego oszukani. Szedł do władzy z pokojowymi hasłami. Obiecał rozmawiać z Putinem i zakończyć wojnę w Donbasie. W wyborczej debacie z Poroszenką powtarzał, że ona trwa za długo. Trochę był w tym populistą - mówi Fili Bilyi.
- Chcą, żeby Zełenski dogadał się z Putinem? - pytam z niedowierzaniem.
- Gdy zadasz to pytanie Ukraińcom, to każdy stanowczo zaprzeczy. Powie, że pokojowe negocjacje z Rosją skończą się powtórką z Buczy, Irpienia, Mariupola. Czyli Rosjanie obiecają pokój, a potem wrócą do tych strasznych mordów. Dlatego trzeba walczyć z nimi do końca. Ale to opowieści z pokoju gościnnego, a więc dla innych. W kuchni wielu Ukraińców mówi do siebie: "Trzeba już tę wojnę skończyć, bo trwa za długo". Są nią zmęczeni i zdesperowani. Dlatego gdy uchylanci słyszą, że mają się wstydzić, to czasem między sobą komentują, że to władzy ma być wstyd, bo nie umie zakończyć wojny - opisuje mój rozmówca.
W internecie można już znaleźć setki godzin relacji z ucieczek uchylantów. To swoiste studio nagrań ruszyło na dobre jesienią 2023 roku, po załamaniu się ukraińskiej kontrofensywy na froncie. Prysła nadzieja na w miarę szybki koniec wojny. Wielu zdało sobie sprawę, że mobilizacja do wojska będzie prowadzona latami. I że z roku na rok będzie też zataczała coraz szersze kręgi.
Co oczywiste, uchylanci to głównie mężczyźni w wieku poborowym. Jednak z Ukrainy uciekają też młodsi (poniżej 25. roku życia), bo chcą uprzedzić wezwanie do wojska. Nie zostawiają wiele w ojczyźnie - albo jeszcze nie zdążyli się dorobić, albo podczas wojny stracili już wszystko. Większość z nich chce dołączyć do żon i dzieci, które wyjechały z kraju w pierwszych tygodniach inwazji Putina.
Sama ucieczka trwa kilka dni, a przygotowania do niej około miesiąca. Uchylanci planują trasę przez góry i lasy, niekiedy przez rzekę. Wielu pokona w trudnym terenie 50 km, dlatego zawczasu gromadzi ekwipunek. Potrzebne są namioty, śpiwory, karimaty, kijki trekkingowe i prowiant, np. batony proteinowe, suszone mięso, makaron błyskawiczny. Do tego gaz w dwóch postaciach, czyli propan-butan do podgrzewania wody i pieprzowy do zapryskiwania swoich śladów - na wypadek, gdyby z oddali dobiegło szczekanie psów Straży Granicznej.
W zimie ważna jest odzież termoaktywna: kurtki, spodnie, skarpety. A także: tabletki na gorączkę, opatrunki, maść przeciwbólowa na mięśnie i ta na odciski. Komórka z GPS długo nie wytrzyma, dlatego trzeba wziąć papierową mapę i kompas. Przyda się również specjalny strój maskujący, który pomoże ukryć się przed dronami Straży Granicznej. I jeszcze niezbędne jest coś do cięcia drutu kolczastego na ukraińskiej granicy. Plecaki z tym wszystkim ważą po kilkanaście kilogramów.
- Oczywiście, są tacy, którzy nie mają pojęcia, co robią. Nigdy nie byli w górach, a nie słuchają porad uchylantów, którym udało się już uciec z kraju. "Amatorzy" ruszają w drogę bez sprzętu. Nie biorą np. kijków, dlatego przy schodzeniu ze stromych zboczy dotykają wszystkiego rękoma, żeby utrzymać się na nogach. To jest szaleństwo, bo potem mają poharatane dłonie albo wręcz mięso na wierzchu. Niektórzy idą w adidasach, inni zimą nie zakładają rakiet śnieżnych. Kończy się to zwichnięciami kostek, złamaniami i innymi urazami. Do tego piją wodę ze źródełek i potem mają problemy żołądkowe - opisuje Filip Bilyi.
Uchylanci dla przestrogi wrzucają zdjęcia martwych ludzi, którzy nie zdołali dotrzeć do granicy Ukrainy. Utopili się w rzece albo zamarzli w górach. Wielu boi się tego i zawraca. Przyznają, że kondycyjnie nie byli przygotowani do takiej drogi.
Inni rezygnują, bo nie wytrzymują ciągłego stresu, jaki odczuwają podczas ucieczki. Wiedzą, że w lasach są tzw. sekrety, czyli miejsca, w których przyczaja się Straż Graniczna. Gdy słyszą za sobą szelest liści, myślą, że to funkcjonariusze, ich psy albo nawet niedźwiedź. W tak dużym zmęczeniu wszystko myli się ze wszystkim. Nawet urojone zagrożenie wydaje się realne.
Im bliżej granicy, tym więcej patroli policji i Straży Granicznej. Uchylant musi je wszystkie ominąć, jeśli chce w ogóle wyjść w góry i tamtędy przedostać się do innego kraju. Za pieniądze mogą mu pomóc miejscowi taksówkarze, którzy wiedzą, gdzie mniej więcej przyczaili się mundurowi. Zanim zbliżą się do takiego miejsca, wyrzucają uciekiniera do lasu, by parę kilometrów dalej znów go wziąć do samochodu.
Pomocni okazują się też konduktorzy, oczywiście za łapówki. Przyjmują uchylantów do swoich pomieszczeń w pociągach, gdzie zazwyczaj są bezpieczni. Bo nawet jeśli do składu wpadną mundurowi i zaczną sprawdzać pasażerom dokumenty, to raczej do konduktora nie zajrzą.
- Uchylanci jednak powtarzają do znudzenia, że każdy z tych sposobów na to, by nie dać się złapać, czasem okazuje się zawodny. Wiele zależy od szczęścia. Jeden natknie się na pogranicznika i od razu wpadnie, a drugi przejdzie obok niego niezauważony. Przy czym nawet jak komuś uda się ominąć wszystkich funkcjonariuszy, to mogą wsypać go mieszkańcy wiosek. Wielu z nich jest nastawionych patriotycznie i donosi na uciekinierów. Dlatego ci ostatni starają się nie schodzić do wsi nawet po jedzenie - podkreśla Filip Bilyi.
Uchylanci relacjonują, co się dzieje, gdy łapią ich mundurowi. Są siłą wsadzani do samochodów, które wiozą ich do komisji poborowych. Niektórzy wcześniej mają być bici i okradani. Inni wywijają się za pomocą łapówek i po jakimś czasie znów próbują przekroczyć granicę. Jeden z uciekinierów mówił, że zapłacił pogranicznikom 1,5 tys. dolarów, dzięki czemu udało mu się uciec do Mołdawii. Są jeszcze tacy, którzy po wpadce podcinają sobie żyły, byle tylko nie pójść na front.
W internecie polecają sobie granicę z Rumunią i Słowacją, bo - jak twierdzą - to państwa, które okazują się dla nich przyjazne. Po przyjściu do tych krajów oddają się w ręce tamtejszych pograniczników i przedstawiają się jako uchodźcy wojenni. Mają dostawać koce i ciepłe jedzenie, a po przejściu procedur zyskiwać ochronę tymczasową i zezwolenie na pobyt. Zdjęcia tych dokumentów pokazują na swoich kanałach.
Większość z nich nie zostaje jednak w Rumunii ani Słowacji, tylko rusza do Niemiec i Polski. W tych krajach mają rodziny lub znajomych, którzy pomagają im znaleźć pracę. Zazwyczaj nie ruszają od razu do naszego kraju, bo boją się tutejszych pograniczników. Ostrzegają się przed nimi na czatach, pisząc, że polscy mundurowi oddają ich Ukrainie.
- Wśród uchylantów panuje przekonanie, że Polska jest jak totolotek: prawie wszyscy przegrywają, czyli są zwracani Ukrainie. Wielu z nich doskonale wie, co oznacza zwrot: "Spier...cie z Polski!" - podsumowuje Filip Bilyi.